poniedziałek, 6 czerwca 2011

Aleksander Szczerbiński - Dlaczego nie anioł?

Dlaczego nie anioł? 

Trzeba wstąpić w kamień, w drzewo, w wodę, w szpary furty. Lepiej być skrzypieniem podłogi niż przeraźliwie przeźroczystą doskonałością.
Zbigniew Herbert

Tańcząca nazistka. Ruch prawie doskonały, bo wyzwolony z ciasnej klatki czterech sztywnych linii, zmieniający niezborną wibrację w łagodne falowanie, zginający się ostrzem swej szpicy ku niebu, a potem opadający ze spokojem morskiej fali bijącej o brzeg, zostawiający na pożegnanie zmysłom aromat świeżej piany. Wszystko to zbite w nerwową, rozedrganą formę, każdym zdaniem krzyczącej o niesprawiedliwości własnego stłoczenia. Czarne włosy, czyli burza chwiejąca drzewami, ciemny miąższ gleby, zgniatany uciskiem i wychodzący na powierzchnię, pachnący po deszczu. Oczy, zdaje się, ciśnięte celnym rzutem w samą podstawę czaszki, niby niczego nie rozumiejące, ale z każdym podrzutem ciała kurczowo trzymające się tej cząstki świadomości, jaka została im dana.
Jeżeli mówię, że jej biodra były jak ogień, to znaczy, iż posiadały ten sam instynkt, co płomień wirujący na wietrze, kierujący się skrętem tam, skąd płynie dech, choć każda iskra wie, że ten łagodny chłód je wszystkie w końcu zdmuchnie i zabije.
Czasem rozkręcona kula na chwilę się zatrzymywała, wtedy w tej niskiej konstrukcji wszystkie wady urody było widać jak na dłoni. Ale to nigdy nie trwało długo. Linie na nowo przechodziły w drgania, obfitość podwajała, potrajała swoje kształty w przestrzeni.
Patrzyłem na nią. Było na pewno w tym coś ze zwykłego lenistwa, ale także z erotycznego voyeur, biernego gestu starego człowieka, którego nie stać już na wykonanie własnego posunięcia, a już na pewno nie dotknie takiego pędu, bo od razu poparzyłby sobie całą dłoń. Czułem się jak mężczyzna z instynktem posiadacza, jak ktoś, komu zwinięto własność sprzed nosa, a pozostawiono tylko jedną możliwość, cienką niby strużka ulatującego dymu.
Tańczyła do kiczowatej piosenki z lat dziewięćdziesiątych. W tej dekadzie ból i poznanie mieszało się z nieświadomością i radością. Tę ostatnią przyjmowało się z uśmiechem idioty, bo dawała uczucie szczęścia, ten pierwszy odpędzało się jak najdalej od siebie, ponieważ zdawał się nienaturalny. Później, gdy już stało się jasne, jak się sprawy naprawdę miały, z tamtej epoki pozostały tylko otwarte, palące na rany na ciele, wywołujące skurcz cierpienia z każdym dotykiem. Kiedy widzimy odcisk buta w błocie i zdajemy sobie sprawę, że to my jesteśmy ziemią, że to nas wyżłobiono, wtedy nie ma miejsca na odkupienie.
Obserwowałem ją w milczeniu, jak bezwstydnie poddaje się celebracji samej siebie. Myślałem wtedy, ile do tej pory wierszy na ten temat napisano. Miłosz powiedziałby mi dlaczego ona tańczy i jak ona tańczy, Herbert - dlaczego ja z nią nie tańczę. Dlatego też Herbert jest prawdziwszy i bardziej gorzki. Więc taki ma być sens całego mojego myślenia? Po to jestem potrzebny, żeby wiecznie gasić świece zapalane przez innych?
Wyszedłem wreszcie z sali, zamieniając ocean gorąca na wieczorny mróz, idący dreszczem po kościach. Upór więźnia, próbującego ciągle rwać zębami łańcuch, jakim go skuto. Siła ludzkiej pięści wygrażającej chórom anielskim, choć na Ziemi pozostawione zostało coś, co nie przyniesie ani wyzwolenia, ani nawet żadnej nadziei.

piątek, 3 czerwca 2011

Piotr Kowalczyk - Niekończące się opowieści

Niekończące się opowieści
(Jean d'Ormesson, "Historia Żyda Wiecznego Tułacza")

Boy, you're gonna carry that weight,
Carry that weight a long time...
The Beatles

Stwierdzenie, że powieść umarła stało się w opinii literackiej tak rozpowszechnione, zwłaszcza w drugiej połowie XX wieku, iż niemal weszło w banał. Gustaw Herling - Grudziński relacjonując w jednym z wpisów w "Dzienniku pisanym nocą" swoje wrażenia z lektury "Stu lat samotności" receptę na odnowienie gatunku widział w przypomnieniu sobie przez pisarzy o właściwej formie d z i e j ó w człowieka, które miałaby się składać zarówno z pierwiastka realistycznego, jak i baśniowego. Ubiegłe stulecie niewątpliwie obfitowało w wydarzenia, ale skutek tego faktu był dla beletrystyki nieco dwuznaczny: część przynajmniej twórców doszła do przekonania, że tworzenie fikcji literackiej, nie mogącej być czymś ani tak prawdziwym, ani tak skomplikowanym jak życie rzeczywiste jest czymś bezcelowym albo wręcz nietaktownym(dość długo szukano np. odpowiedniego języka dla wyrażenia w literaturze przeżyć terroru nazistowskiego).
Na początku lat 70 w światku literackim doszło do nieco już dzisiaj zapomnianego, ale bez wątpienia ciekawego zdarzenia jakim było opublikowanie we Francji "Chwały Cesarstwa" niejakiego Jeana d'Ormessona, prozaika debiutującego co prawda kilkanaście lat wcześniej, ale nie mającego na swoim koncie do tej pory wybijających się, głośnych osiągnięć. Czym więc wyróżniało się jego najnowsze dzieło? Była to próba stworzenia historii fikcyjnego kraju, wzorowanego głównie na Bizancjum(ale czerpiąca także elementy z dziejów m.in. państwa zachodnio-rzymskiego czy imperium mongolskiego) i wpisania go w świat rzeczywisty. Czytelnik mógł więc obserwować jak kolejne losy Cesarstwa wpływały na kształt prawdziwych państw, jak inspirowało ono sławnych polityków, myślicieli czy artystów. Trzeba przyznać, że pod tym względem autor odwalił kawał dosyć dobrej i przemyślanej pracy, pokazującej jego wręcz fenomenalną wiedzę i umiejętności. Przykładowo, umieszczenie w tekście informacji, jakoby Corneille stworzył tragedię opartą na jednym z melodramatycznych epizodów historii Ormessonowskiej krainy nie wymaga żadnego wysiłku(a nawet zalatuje swoistym samochwalstwem), natomiast zacytowanie fragmentu takiego utworu, z zachowaniem odpowiedniej formy(aleksandryn!) i naśladownictwa stylu to już wyższa szkoła jazdy. Powieść Francuza zaś jest podobnymi perełkami wypełniona po brzegi. Podziw budzi sama kompozycja całości, napisanej w konwencji dzieła historycznego zaopatrzonego w ilustracje i przypisy, a jednocześnie reprezentującą gatunek żywy jeszcze w historiografii zachodniej, który warstwę faktograficzną łączy z prozą eseistyczną i artystyczną(dla przykładu można tu wymienić prace Gibbona, Macaulaya, Renana czy wyjątkowy przypadek, jakim były "Narodziny tragedii" Nietzschego). Dzięki takiemu niezwykłemu ustawieniu twórca może "przemycić" cechy powieściowe do książki pozornie tylko częściowo należącej do literatury pięknej. Fragmenty będące wynikiem chłodnej kalkulacji, przedstawiające możliwe i prawdopodobne procesy dziejowe sąsiadują z wydarzeniami otwarcie fantastycznymi, symbolicznymi. Fakty idą w parze z legendami i mitami. Perspektywę olbrzymiego mitu otrzymuje w finale nie tylko samo Cesarstwo, ale i my sami. "My", to oznacza zarówno czytelnicy z naszymi prywatnymi historiami życiowymi jak i przedstawiciele świata, w którym dokonała sie Historia wielka. Bo panoramę tej ostatniej, rzeczywistej autor także maluje w tle swojego fresku, pokazując recepcję losów cesarza Aleksego. Pozycja, którą stworzył to jakby oryginalna odpowiedź na wspomniane we wstępie dzieło Garcii Marqueza. "Sto lat samotności" było rodzajem eposu metaforyczno - baśniowego, epickim skrótem dziejów Ameryki Łacińskiej. D'Ormesson poszerzył tę perspektywę o całą bez mała ludzkość i nieco ją dokonkretyzował. Wrzucił własny kamyczek do i tak już bogatego ogródka nowej, oryginalnej literatury lat 60(powieść zaczęła powstawać w 1967) inspirowanej kontrkulturą i przemianami społecznymi. Wśród dźwięków jazzu i rocka, krystalizowaniasię radykalnych idei politycznych, realizmu magicznego, na księgarskich półkach ozwał się głos erudyty zagrzebanego w książkach, który niedługo później swój sukces miał uzupełnić szykownym frakiem  Akademii Francuskiej i własnym fotelem tamże.
Teodor Parnicki, wybitny polski postmodernista, autor oryginalnych(wręcz rewolucyjnych) formalnie powieści nazywający siebie "historiomanem" od razu dostrzegł w d'Ormessonie bratnią duszę. Intuicję miał tym trafniejszą, że nie wiadomo było jeszcze wtedy, czy Francuz będzie konsekwentnie podążał drogą swojego ówczesnego sukcesu. Jednak kolejne pozycje, jakie wychodziły spod jego pióra jak "My, z łaski Boga", zbeletryzowane dzieje własnej rodziny czy trylogia poświęcona siostrom O'Shaugnessy pokazały, że jest coś, co rzeczywiście łączy go z naszym rodzimym twórcą. Nie chodzi tutaj o samo podejmowanie tematu historycznego. Raczej o swoisty gigantyzm ontologiczny w tym względzie, przekonanie, że historia jest tak naprawdę jedynym wartym uwagi tematem bo też ona jedna, jednocześnie nieustannie się zmieniająca, a przy tym zawsze zawierająca pewne pierwiastki uniwersalne jest właściwym kluczem do ogarnięcia całokształtu ludzkiej egzystencji, ba! nawet sensu świata jako takiego.
Do takich też haseł nawiązuje dzieło z ostatniego okresu twórczości d'Ormessona, "Historia Żyda Wiecznego Tułacza" wydana w roku 1991 w Paryżu przez Gallimarda, a w Polsce trzy lata później nakładem wydawnictwa Amber, jako część nieco buńczucznie zatytułowanego cyklu "Złota Seria - światowe wydarzenia literackie".  "Literacka konkurencja dla Biblii lub encyklopedia w opowieściach", reklamował wydawca z właściwą sobie przesadą. "Ci, którzy lubią powieści Umberto Eco, polubią i tę.", ocenił młody Jacek Dukaj. Ile z tych pochwał odpowiada prawdzie? I kim właściwie jest tytułowy bohater?
Istnieją co najmniej dwie wersje dotyczące losów Ahaswera, jerozolimskiego Żyda, któremu na swoje nieszczęście przyszło żyć w czasach Jezusa. Jedna z nich mówi, że był jednym z licznych gapiów towarzyszących Chrystusowi podczas drogi na Golgotę. Jak wielu innych kpił z Niego,  gdy jednak zaczął dodatkowo popędzać skazańca, otrzymał dość niezwykłą odpowiedź: "Ja pójdę, ale ty zaczekasz i będziesz czekał dopóty, dopóki nie powrócę." Żartowniś miał się wkrótce zorientować, na czym naprawdę będzie polegać kara za jego złośliwość i głupotę. Obdarzono go nieśmiertelnością, niebędącą wcale cudownym darem, tylko przekleństwem, z tego powodu chociażby, iż dotknięty klątwą nie może nigdzie dłużej zagrzać miejsca. Skazany jest na wieczną tułaczkę bez chwili wytchnienia, bez wiedzy, kiedy nadejdzie jego odkupienie.
Wersja druga zachowuje oczywiście wymiar Chrystusowego wyroku, lecz zmienia nieco pobudki Ahaswera. Ten , zakochany od dzieciństwa w Marii Magdalenie, nie odwzajemniającej mu jego względów, widział jak ukochana kobieta wiąże się(oczywiście nie w takim sensie, w jakim mógł to rozumieć obrażony zazdrośnik...) z nowym "prorokiem", a potem rozpaczliwie stara się o uwolnienie swojego mistrza.  Nie mógł znieść tego faktu. Toteż, kiedy Zbawiciel podczas ostatniej drogi poprosił go o chwilę odpoczynku w jego warsztacie i szklankę wody, wściekły "rywal" kazał Mu iść precz. Właśnie taką wersję jako obowiązującą dla siebie przyjął d'Ormesson. Nie bez powodu, jak będą się mieli okazję przekonać czytelnicy.
Para zakochanych Francuzów, Piotr i Maria spotyka u stóp weneckiego pałacu Dogana di Mare niejakiego Szymona Füssgangera, intrygującego człowieka wydającego się na początku żebrakiem, a który objawia się później jako erudyta i poliglota obdarzony wspaniałym talentem narracyjnym. Wyjawia on wreszcie, że "Füssganger" to tylko jedno z niezliczonych, przybranych nazwisk jakie musiała w ciągu wieków przybrać postać nazywana Żydem Wiecznym Tułaczem. O nim ludzie powtarzali sobie opowieści we wszystkich zakątkach Europy, o nim to pisali Sue, Apollinare i Jan Potocki.
Najnowszy autor spisujący jego dzieje nie próbuje wcale stworzyć powieści o dwu tysiącach lat ludzkiej cywilizacji, taki zamiar od początku przerastałby możliwości pisarza. Zadowala się czymś, co pozornie wygląda na fragmentaryczną kronikę. Ormessonowski Ahaswer/Laquedem/ Füssganger patrzy więc na upadek Jerozolizmy i Rzymu, z Europy opanowanej tymczasowo przez barbarzyńców ucieknie do Azji, gdzie będzie podróżował do Chin i Arabii(jako Ibn Batutta). Gdy powróci na stary kontynent, znajdujący się w pełni średniowiecza, pomoże zmienić kształt epoki w roli towarzysza św. Franciszka z Asyżu i Krzysztofa Kolumba. Nowożytną Francję pozna będąc zaufanym Chateaubrianda i żołnierzem napoleońskim. Z dziejów najnowszych jego kronikarz zadowoli się jednym sensacyjnym epizodem, akcją na lotnisku Entebbe. Jak widać, jest to wybór dość kapryśny. Lecz nie o wagę pojedynczych zdarzeń tutaj chodzi.
Cała ta masa narracyjna rozbita i pogrupowana jest na kilkanaście oddzielnych całości, podzielonych na krótkie rozdziały(najkrótsze mają kilka linijek). Można by je traktować jako oddzielne opowiadania, gdyby nie rozstrzelenie między sobą i logika przeplatanki, jaka je cechuje. Konstrukcja dzieła przypomina duże, ciągle obracające się koło: historia A, historia B, przebitka na Dogana di Mare, historia C, znów Dogana, znów historia A...
Stopniowo zaczyna do odbiorcy docierać, że właśnie te rozmowy Szymona z dwojgiem mających się ku sobie ludzi, bezwiecznego starca z młodymi w rozkwicie życia to tutaj perspektywa najważniejsza, niezależnie od tego jak dobrze napisane i opowiedziane byłyby Ahaswerowe narracje. Trzeba być szczerym: one pełnią funkcję pretekstową. Mógł opowiedzieć akurat te historie, ale mógł wybrać milion innych. Słuchacze trafili na narratora dysponującego skarbcem opowieści przy którym nawet zbiór Szeherezady zdaje się świecić pustkami. Szymon próbuje przekonać młodych, że cały czas słuchają opowiadania o sobie samych. "Żyd Tułacz" to synonim słowa "człowiek". Nie jeden człowiek, bo takowy nie mógłby tego wszystkiego przeżyć. A co gdyby w to nieszczęsne istnienie zebrać całe możliwe ludzkie doświadczenie?...
Taki zabieg odwoływałby się do koncepcji "powieści totalnej" mającej olbrzymie, zasygnalizowane już w tym tekście ambicje poznawcze. Pomysł ten jest, a jakże, wspomniany i skomentowany przez samego Füssgangera, jednak w dość przewrotny, kpiarski sposób.
Za tą całą konstrukcją kryje się bowiem jeszcze coś głębiej. Przeklęty opowiadacz - podróżnik to także w pewien sposób symbol samego pisarza robiącego przed czytelnikami sprawozdanie z dwutysiąclecia literatury(czasem w sposób dosłowny - pyszna jest np. dygresja o pierwszych zdaniach sławnych książek). Tylko jak on, biedak, ma właściwie sobie w takiej sytuacji poradzić? Co nowego powiedzieć? Wszystkie dotychczasowe idee przez wieki albo wygasły albo się przemodyfikowały. Co więcej, w cywilizacji konsumpcyjnej praktycznie każda część kultury może zostać potraktowana jako źródło rozrywki... i niewiele więcej. Nie lubię zbytnio podziału na literaturę "niską" i wysoką"( wydaje mi się zbyt płynny), przyznać jednak trzeba, że w dziedziny prozy realizm magiczny, a po nim postmodernizm zasypał pewne granice. Co ma w takim razie robić autor chcący stworzyć dzieło ważne, mówiące o ludzkiej kondycji w wymiarze nie tylko współczesnym, ale i uniwersalnym? Cóż po artyście w czasie marnym?
D'Ormesson przede wszystkim daje nam odczuć upływ czasu, szczególnie w ostatniej części powieści. Nie tyle za sprawą dłużyzn(choć, naturalnie, pojawiają się fragmenty lepiej i gorzej napisane), co przez maksymalne rozciągnięcie czasu akcji, pokazanie jak największych obrotów "koła" tej historii i jej wiecznego wymiaru, podkreślone poprzez ciągłe powracanie na schody Dogana di Mare. Szymon stara się ująć w swoich słowach jak najwięcej, stara się  w s z y s t k o  objąć. Obsesyjnie analizuje różne aspekty jednej rzeczy, wygłasza sprzeczne ze sobą poglądy. Teoretycznie każda porcja opowieści powinna przynosić coraz to nowe tematy do analizy, lecz gdy Füssganger wraca raz kolejny do autokomentarza, czytelnik ma wrażenie, że podróżnik mówi "coraz to niższe zataczając kręgi". Zahaczył już o tyle spraw, iż zastanawiamy się, co jeszcze może powiedzieć. Ile to jeszcze będzie trwać? "Ludzie mogą przychodzić i odchodzić, ale ja muszę iść wiecznie", głosi jedno z mott powieści. M u s z ę  iść. Dla Ahaswera nie ma żadnego epilogu, zakończenia , monumentalnego finału, ani happy endu. A może inaczej: on widział mnóstwo "cudzych" zakończeń, ale sam nie ma własnego. Nawet gdy leży w ramionach Pauliny Borghese i doznaje wizji, podczas której widzi siebie we wszystkich czasach jednocześnie, ta chwila może się wydawać decydująca, ale to tylko pozory. Naprawdę jest ona tylko  f r a g m e n t e m  wieczności. Kiedy całość jest nieskończona, jeden jej kawałek, nieważne jak doniosły, nie ma znaczenia. Na tym właśnie polega klątwa nieśmiertelności, hosanna bez końca.
Jeszcze słowo o samym prozaiku. Nie wszystko udało mu się tak, jak zaplanował. Tworząc projekt "Wieczność w czasach popkultury" zderzył się z problemem pisarza o klasycznym wykształceniu próbującego nawiązać kontakt ze współczesną publicznością, artysty nieustannie balansującego między Proustem, Eco a Coelho. Wygłaszając ustami Szymona swoją własną filozofię(bądź adaptując elementy cudzej) nie ustrzegł się pewnych płycizn. Są rzeczy umykające jego wyobraźni(nie udało mu się, mimo krótkiej wzmianki, wpisać Tułacza w doświadczenie Holocaustu). Trochę smutne wrażenie robi też wątek związku Piotra i Marii, niepozbawiony śmieszności i infantylizmu, przykro zaskakujący w dziele o takich ambicjach. (D'Ormesson tak w ogóle dość dużo miejsca poświęca sprawom seksu i namiętności, co jest zastanawiające, jeśli zważyć, że całą rzecz pisał będąc już u progu starości. Specyfika narodowa czy może podtekst osobisty?...) Niezbyt imponująco wygląda ani rosnąca zazdrość mężczyzny, ani ciągła egzaltacja kobiety niezwykłym przybyszem. To ostatnie uczucie jest teoretycznie zrozumiałe, w efekcie daje jednak zarysowanie portretu bohaterki jako osoby powierzchownej i pustej.
Nie ma definitywnych zakończeń, to jedna z lekcji wynikających z książki. Ahaswer musi oczywiście wyruszyć w dalszą podróż, autor zadowala się więc (nie gniewajcie się, iż to zdradzam; historia to tylko pretekst, tę naukę chyba też zapamiętaliście? Jeżeli nie, to przeskoczcie po prostu do następnego akapitu.) przecięciem banalnego węzła romansowego. Piotr w finale opuszczony przez ukochaną patrzy na weneckie fale i rozmyśla, o tym, co zdążył mu opowiedzieć człowiek każący się nazywać Żydem Wiecznym Tułaczem.
Niezbyt imponujący koniec, prawda?
Ale kto wie, może i w nim kryje się jakaś prawda...
I never give you my pillow
I only send you my invitations
And in the middle of the celebrations
I break down
Encyklopedia PWN zwykła zamieszczać tabele poświęcone dziełom literatury światowej. W edycji sześciotomowej z roku 1997, pierwszej po przemianach transformacji ustrojowej, dzieło d'Ormessona figurowało jako zakończenie spisu. Akcent iście symboliczny. W następnych wydaniach ktoś wpadł na pomysł na pomysł, żeby dowartościować dzieła literatury popularnej, tak więc lista(dostępna także w wersji sieciowej) doprowadzona obecnie do 2005 obejmuje teraz takie dzieła jak "twórczość" Barbary Cartland czy Magrit Sandemo. To także jest znak czasów.
Niedługo premiera nowej powieści Umberto Eco, "Cmentarz w Pradze." A co będzie dalej? Cóż, jak powiada przysłowie: p o ż y j e m y, z o b a c z y m y ...
Chociaż...